niejącego jeszcze na skraju widnokręgu, ożywił ich, zwłaszcza Sergiusza, dla którego każda istota, każda roślina miała teraz nowe znaczenie. Wszystko dokoła kłaniało mu się, składało hołd jego miłości. Ogród był już tylko uzupełnieniem piękności Albiny i wyglądał jakby się powiększył i stał piękniejszym od pocałunku swoich panów.
Ale Albina była ciągle niespokojna. Z nagłem drgnieniem przerywała swój śmiech i nasłuchiwała.
— Co ci jest? — pytał Sergiusz.
— Nic — odpowiadała, rzucając z pod oka szybkie spojrzenie za siebie.
Nie wiedzieli oboje, w której stronie się znajdują. Zazwyczaj cieszyła ich nieznajomość miejsca, do którego doszli prowadzeni kaprysem chwili. Tym razem czuli pomieszanie jakieś, dziwny niepokój. Stopniowo przyśpieszali kroku, lecz otaczał ich coraz to gęściejszy labirynt krzaków.
— Słyszałeś? — szepnęła Albina trwożnie, zatrzymując się bez tchu.
A gdy on nasłuchiwał, przejmując się tą obawą której ona ukryć już nie mogła:
— W gąszczach pełno jakichś głosów — mówiła. — Jakby ludzie śmiejący się szydersko... Słyszysz? Czyż to nie śmiech tu w tem drzewie? Czyż nie przebiegł szept jakiś po łych trawach, gdy musnęłam je suknią?
— Ależ nie — odrzekł, starając się ją uspokoić —
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/333
Ta strona została przepisana.