Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/335

Ta strona została przepisana.

trącenie przelatującego owadu, najmniejszy powiew wiatru, wstrząsał nią, jakby dotknięcie bezwstydnej, niewidzialnej ręki.
— Uspokój się — prosił Sergiusz. — Niema nikogo... Jesteś czerwona z gorączki. Odpocznijmy chwilę, proszę cię.
Gorączki nie miała, pragnęła tylko wrócić do siebie natychmiast, by widząc ją nikt się z niej nie natrząsał. I przyśpieszając coraz bardziej kroku, zrywała wzdłuż żywopłotów zieloności by niemi okryć swą nagość. Na włosach miała gałązkę morwową, ramiona i ręce aż po kostki owinęła powojami, szyję otoczyła naszyjnikiem z liści hordowiny tak długich, iż okryły jakby welonem jej piersi.
— Idziesz na bal? — zapytał Sergiusz, chcąc ją rozbawić.
Ale ona, rzucając mu rośliny, których zrywać nie przestawała, powiedziała cichym głosem, pełnym niepokoju:
— Czy nie widzisz, żeśmy nadzy?
Wtedy i on się zawstydził i począł okrywać liśćmi ubranie będące w nieładzie.
Z krzaków tymczasem nie mogli się wydostać. Naraz na końcu ścieżki znaleźli się wobec przeszkody, masy szarej, wysokiej, poważnej. Był to mur.
— Chodź, chodź — zawołała Albina.
Chciała go odciągnąć. Ale nie zrobili dwudziestu kroków a mur znów był przed niemi. Zdjęci stra-