Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/337

Ta strona została przepisana.
XVII.

— Ach, ja czułam, że tak się stanie — zawołała Albina z okrzykiem najwyższej rozpaczy. — Błagałam, byś mnie wyprowadził... Sergiuszu, przez litość, nie patrz się!
Sergiusz patrzał wbrew swej woli, stał jak wryty na progu wyłomu.
Na dole, w głębi doliny, wieś Artody ozłocona przez zachodzące słońce, wynurzała się niby widmo z mroków okrywających już okoliczne pola. Rysowały się wyraźnie chaty rozrzucone w nieładzie wzdłuż drogi, małe podwórza pełne gnoju, wązkie warzywne ogrody. Wyżej, olbrzymi cyprys cmentarny wznosił swój profil posępny. Czerwone dachówki kościoła zdawały się żarzyć, po nad niemi dzwonnica, czarna cała, podobna była do ściągłej twarzy. A z boku stare probostwo miało drzwi i okna otwarte na powiew wieczory.
— Przez litość — powtarzała Albina, szlochając — nie patrz się Sergiuszu! Przyrzekłeś kochać mię zawsze, przypomnij sobie. Ach, teraz, czy mię już kiedykolwiek będziesz kochał dosyć!.. Słuchaj, daj sobie zakryć oczy mojemi rękami. Przecież to