Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/339

Ta strona została przepisana.

ludzie, to cały ten świat wejdzie i stanie pomiędzy nami. Byliśmy tacy sami, tacy zgubieni, tak schowani pod drzewami!... Ten ogród, to nasza miłość. Spójrz na ogród, błagam cię na kolanach.
Ale Sergiusz drżał. Przypomniał sobie. Przeszłość wstawała przed nim. Słyszał w oddali wyraźnie życie wioski. Ci chłopi, te kobiety, te dzieci, to mer wioski Bambousse powraca ze swego pola Olivettes, obliczając przyszłe winobranie; to Bryszeci, mąż suwający nogami, żona narzekająca na biedę, to Rozalia zamurem pozwalająca się ściskać wielkiemu Fortunatowi. Poznawał teraz i tych dwoje łobuzów na cmentarzu, to był ten urwis Wincenty i bezczelna mała Katarzyna, czatujący wśród mogił na ważki fruwające, nawet był z niemi Voriau, czarny pies, który im pomagał, tropiąc wśród zeschłych traw, węsząc przy każdej szczelinie między płytami staremi. Wróble pod dachówkami kościoła biły się, zanim usnęły. Najodważniejsze, opuszczały schronienie, wlatywały przez stłuczone szyby, tak że śledząc je oczyma, przypomniał sobie ich gwar miły pod amboną, na stopniach ołtarza, gdzie były dla nich zawsze okruszyny. A na progu probostwa Teuse, w swej niebieskiej spódnicy wyglądała, jakby się jeszcze bardziej rozrosła; odwracała głowę, uśmiechając się do Dezyderyi, wracającej z głośnym śmiechem z kurników w towarzystwie licznego stadka. Następnie obydwie zniknęły. Wówczas Sergiusz, prawie oszalały, wyciągnął ręce.