Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/341

Ta strona została przepisana.

się niżej, a i poczuł miękie muśnięcie brody swej na złożonych rękach i przestraszył się niem. Nie poznawał siebie z tym długim, jedwabistym zarostem, który mu nadawał piękność zwierzęcą. Potarł brodę, włożył ręce we włosy szukając toasury, ale włosy jego urosły wspaniale i tonsurą utonęła w męzkiej fali bujnych zwojów odrzuconych od czoła aż na kark. Ciało jego niegdyś wygolone miało dziki zarost.
— Ach, miałaś słuszność — rzekł patrząc z rozpaczą na Albinę; zgrzeszyliśmy, zasługujemy na straszną karę... Ja uspakajałem cię, nie słyszałem gróźb, które dochodziły do ciebie poprzez gałęzie.
Albina chciała go wziąć w objęcia i szeptała:
— Wstań, uciekajmy razem... Może jeszcze czas, byśmy się kochali.
— Nie, ja już nie mam siły, potknąłbym się o najdrobniejszy kamyczek. Słuchaj. Ja sam sobą jestem przerażony. Nie wiem, co za człowiek jest we mnie. Zabiłem się i mam ręce pełne krwi własnej. Gdybyś mię zabrała ze sobą, nigdybyś już nic z moich oczu nie miała, prócz łez.
Ucałowała jego płaczące oczy i rzekła gwałtownie:
— Nic nie szkodzi, czy mnie kochasz?
On, przerażony, nie mógł odpowiedzieć.
Ciężkie stąpanie po za murem potrącało kamienie. Było to jakby powolne zbliżania się gniewnego warczenia.