Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/342

Ta strona została przepisana.

Albina nie myliła się, ktoś tu był, zakłócając błogi spokój gąszczów tchem zazdrosnym. Wówczas oboje chcieli się schować w zarośla, ogarnięci wzrastającem zawstydzeniem. Lecz już stał na progu wyłomu i widział ich brat Archangiasz.
Przez chwilę stał z zaciśniętemi pięściami nic nie mówiąc. Patrzył na tę parę, na Albinę chroniącą się u boku Sergiusza, z obrzydzeniem człowieka co się natknął na kał nad rowem.
— Domyślałem się tego, syknął przez zęby. Tu go musieli ukryć.
Zrobił kilka kroków i krzyknął:
— Widzę was, wiem, że jesteście nadzy... To ohyda. Czyż proboszcz jest zwierzęciem, żeby po lasach biegać z tą samicą? Zaprowadziła ona księdza daleko, co? Włóczyła w błocie i zgniliźnie, aż okrył się ksiądz sierścią, niby kozioł. Niechże ksiądz wyrwie gałąź, by ją połamać na jej plecach!
Albina mówiła cicho, gorącym szeptem:
— Czy mnie kochasz? Czy kochasz?
Sergiusz ze spuszczoną głową milczał, nie odtrącając jej jeszcze.
— Szczęście, że księdza tu znalazłem — mówił dalej brat Archangiasz. Odkryłem tę dziurę... Stając się nieposłusznym Bogu, zabił ksiądz swój spokój. Odtąd wiecznie pokusa żreć będzie swym zębem ognistym, a na obronę przeciw niej nie będzie ksiądz już miał swej nieświadomości...
— To ta ladacznica skusiła księdza, nieprawdaż? Czyż ksiądz nie widzi węża wijącego się wśród jej