Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/349

Ta strona została przepisana.

przerywały tylko głosy wróbli na jarzębinie. Przy ołtarzu, Wincenty odniósł mszał na prawo, ksiądz Mouret złożył właśnie korporał i wsunął go do palki. Teraz odmawiał ostatnie modlitwy, w surowem skupieniu, którego nie zdołały przerwać ani krzyki dziecka, ani śmiechy dużych dziewcząt. Wyglądał jakby nic nie słyszał, cały pogrążony w modłach, które zasyłał do nieba o szczęście pobłogosławionej dziś przez niego pary. Tego rana niebo szare było od jakiejś upalnej kurzawy, w której tonęło słońce. Przez stłuczone szyby wchodził tylko rudy opar, zapowiedź burzy. Wzdłuż ścian jaskrawo pomalowanych, obrazki Drogi krzyżowej rozpościerały ponure prostactwo swoich plam błękitnych, żółtych, czerwonych. W głębi nawy trzeszczały drewniane części chóru, a trawy ze schodów przed kościołem, olbrzymie, rozrosłe, wsuwały popod wielkie drzwi długie, dojrzałe źdźbła zaludnione drobnemi brunatnemi konikami. Zegar w 8wojem drewnianem pudle, zazgrzytał suchotniczą maszynerya, jakby chciał dobyć czystego głosu, i wybił głucho pół do siódmej.
Ite missa est — rzekł ksiądz, obracając się do kościoła.
Deo gratias — odrzekł Wincenty.
Po ucałowaniu ołtarza, ksiądz Mouret obrócił się znowu, mrucząc nad pochylonemi karkami małżonków, końcową modlitwę:
Deus Abraham, Deus Izaac et Deus Jacob twbiscum sit...