Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/35

Ta strona została przepisana.

wejść i hulać swobodnie. Ksiądz Mouret, mający słabość do tej ruiny, wszedł na ganek i oparł się plecami o drzwi kościoła. Ztąd obejmował okiem całą okolicę. Przysłoniwszy rękami oczy rozglądał się po widnokręgu.
W maju roślinność potężna rozdzierała ten grunt kamienisty. Olbrzymie lawendy, krzaki jałowca, gromady ostrych traw, wchodziły na ganek, zasadzały bukiety ciemnej zieloności wszędzie, nawet na dachówkach. Pierwsze parcie soków groziło wysadzeniem kościoła, w twardem zagajenia sękowatych roślin. O tej rannej porze, gdy praca wzrastania była w pełnym rozwoju, brzęczało w uszach od spiekoty, czuć było długi, milczący wysiłek, przejmujący skały jakiemś wezbraniem. Ale ksiądz nie czuł natężenia tego pracowitego połogu; zdawało mu się, iż schód się chwieje i oparł się o drugą połowę drzwi.
Okolica rozciągała się na dwie mile, zamknięta ścianą żółtych pagórków, pocentkowanych czarnemi plamami lasów świerkowych; kraina okropna wyschniętych stepów, ostrych skał rozdzierających ziemię. Kawałki uprawne roztaczały krwawe kałuże, pola czerwone, z szeregami nędznych drzew migdałowych, z szaremi głowami oliwek, ze smugami winnic, prążkujących pole swemi brunatnemi karpami. Rzekłby kto, że olbrzymi pożar przeszedł tędy, siejąc na wyniosłościach popioły lasów, paląc łąki, zostawiając swój blask i żar w zagłębieniach. Zaledwie gdzieniegdzie, z rzadka,