bladozielony kwadrat zboża kładł ton łagodny. Widnokrąg pozostawał dziki, bez najmniejszego strumyka, umierający z pragnienia, ulatujący wielkiemi tumanami pyłu przy najlżejszych podmuchach. A na samym krańcu, przez rozpadlinę wśród pagórków, widać było daleką, wilgotną zieloność, kawał sąsiedniej doliny, użyźnianej przez Viornę, rzekę spływającą od wąwozów Seille.
Ksiądz spuścił olśnione oczy patrząc na wieś, której nieliczne domy rozkładały się bezładnie poniżej kościoła. Nędzne domy, zbudowane z kamyków i niezgrabnie ociosanych desek, rozrzucone wzdłuż wązkiej drogi, bez ulic wyraźnych. Było ich około dwudziestu, jedne zapadłe w błocie, czarne od nędzy, inne obszerniejsze, weselsze, z różowemi dachówkami. Kawałki ogrodu zdobyte na skale, roztaczały grzędy jarzyn, poprzecinane żywopłotami. O tej porze Artody były puste; ani jednej kobiety w oknach, ani jednego dziecka tarzającego się w prochu; tylko gromady kur chodziły tu i owdzie, przetrząsając słomę, przeszukując wszystko aż do progu domów, których drzwi stały otworem. Duży, czarny pies, siedzący przy wejściu do wsi, zdawał się jej pilnować.
Jakieś lenistwo odrętwiało powoli księdza Moureta. Podnoszące się słońce kąpało go w takiem cieple, iż oparł się zupełnie o drzwi kościoła; błogi spokój ogarnął go. Myślał o tych Artodach, wiosce wyrosłej wśród kamieni, niby jedna z sękowatych roślin doliny. Wszyscy mieszkańcy
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/36
Ta strona została przepisana.