stych zębów tego dużego dziecka, zwróciła się do księdza:
— Tak, to aż miło patrzeć... Czy to księdzu proboszczowi brak apetytu? Trzeba się przymusić.
Ksiąda Mouret uśmiechał się, patrząc na siostrę.
— O, ona zdrowa — szepnął. — Codzień większa się robi...
— A widzisz, a to dlatego, że jem — zawołała. — Ty, gdybyś jadł, tobyś ogromny się zrobił... To ty jesteś jeszcze chory? Wyglądasz taki smutny... Ja nie chcę, żeby to się jeszcze raz powtórzyło, słyszysz? Zanadto się natęskniłam jak cię zabrali, aby wyleczyć.
— Ona ma słuszność — rzekła Teuse. — To sensu niema, księże proboszczu; czyż to się nazywa żyć, jeść dwie, trzy okruszyny na dzień, jak ptaszek. Toż zkąd ksiądz proboszcz krwi nabierze! Dlatego ksiądz proboszcz i taki blady.. Czyż to nie wstyd cieńszym być od gwoździa, kiedy my jesteśmy takie tłuste, my, cośmy przecież kobiety? Zdawałoby się, że wszystko księdzu wyjadamy.
I obie, pełne zdrowia, łajały go przyjaźnie. On patrzył oczami bardzo wielkiemi, bardzo jasnemi, z po za których wyglądała jakby próżnia. Uśmiechał się ciągle.
— Nie jestem chory — odpowiedział. — Prawie że już wypiłem mleko.
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/360
Ta strona została przepisana.