ięciu lat na mszy nie byli, przyszli całą procesyą aby ten ołtarz zobaczyć.
Obecnie, malowanie już było suche. Ksiądz Mouret miał jeszcze tylko poujmować każdą część w ramy, za pomocą wązkiego brunatnego paska. Od południa też zabrał się do dzieła, chcąc do wieczora wszystko skończyć, bo nazajutrz przypadała suma, jak to przypomniał starej służącej. Ona czekała, chcąc ubrać ołtarz. Postawiła już na szafce lichtarze i krzyż srebrny, porcelanowe wazony z bukietami róż sztucznych i obrus koronkami oszyty, służący na święta uroczyste. Ale, aby owe obwódki czysto wyszły, trzeba było tyle starania, że zapóźnił się przy tem aż do nocy. Mrok zapadł gdy kończył.
— To będzie zanadto ładne — ozwał się gruby głos, wychodzący z popielatych mroków, ogarniających już kościół.
Teuse, która klęczała, by módz lepiej śledzie pendzel prowadzony wzdłuż, linii, drgnęła z przestrachu.
— A, to Brat Archangiasz — rzekła, odwracając głowę. — Wszedł Brat chyba przez zakrystyę?.. Wszystka krew, do serca mi zbiegła. Wydało mi się, że głos wychodzi z pod posadzki.
Ksiądz Mouret, pozdrowiwszy Brata lekkiem skinieniem głowy, pracował dalej. Brat stał w milczeniu, splótłszy swoje grube ręce przed sutaną. Ruszał ramionami, widząc z jakiem staraniem
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/376
Ta strona została przepisana.