trzeszczało. Tasował już karty. Dezyderya, nie cierpiąc go, znikła ze swoim deserem, który prawie co wieczora zabierała teraz do łóżka.
— Ja chcę czerwonych — rzekła Teuse.
I walka się rozpoczęła, Teuse wzięła zrazu kilka dobrych kart Bratu. Potem dwa asy padły na stół jednocześnie.
— Bitwa — zawołała z niesłychanem wzruszeniem.
Rzuciła dziewiątkę, co ją zasmuciło; ale gdy Brat rzucił tylko siódemkę, zebrała karty, tryumfująca. W pół godziny miała znowu tylko dwa asy, szanse wyrównały się. A w trzecim kwadransie znowu ona straciła asa. Walety, damy, króle, latały z całą zaciekłością morderczej walki.
— A co, ta partya? znakomita — rzekł Brat Archangiasz — zwracając się do księdza Moureta.
Ale spostrzegł, że ksiądz jest taki zamyślony, taki daleki, taki bezwiedny uśmiech ma na ustach, iż podniósł gwałtownie głos.
— No cóż! To ksiądz proboszcz nawet nie patrzy na nas? Wcale to niegrzecznie... Dla księdza proboszcza jedynie gramy. Staramy się rozweselić... No, proszę popatrzeć na grę. Lepiej to dla księdza proboszcza, niż rozmarzać się. Gdzież to ksiądz znowu był?
Ksiądz drgnął. Nie odpowiedział, starał się uważać na grę, a powieki mu się zamykały same. Partya ciągnęła się dalej zawzięcie. Teuse odzyskała swego asa i napowrót go straciła. Zdarzały się
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/381
Ta strona została przepisana.