Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/383

Ta strona została przepisana.

— Właśnie miałem wygrać... Niech karty zostaną jak są. Jutro dokończymy partyi.
— A jakże, wszystko się już teraz pomieszało — odpowiedziała stara służąca, pomieszawszy z pośpiechem karty. — Pod szkłem ich trzymać nie będę! A zresztą mogłam wygrać, miałam jeszcze asa.
Brat Archangiasz, w kilku krokach dopędził księdza Moureta, schodzącego wązką ścieżką, wiodącą do Artodów. Wziął sobie za zadanie czuwać nad nim. Otoczył go szpiegostwem każdej chwili, towarzysząc mu wszędzie, posyłając za nim ucznia ze swojej szkółki, gdy sam nie mógł się z tego wywiązać. Mówił ze swoim strasznym śmiechem, że jest „żandarmem Pana Boga“. I w samej rzeczy, ksiądz wyglądał na winowajcę uwięzionego w ponurym cieniu sutany brata, na winowajcę, któremu się nie dowierza, którego uważa się za tak chwiejnego, że gdyby go na chwilę z oczu się spuściło, grzeszyłby na nowo. Była to jakaś zajadłość starej panny zazdrosnej, drobiazgowa baczność więziennego stróża, gorliwego aż do zasłaniania kawałka nieba widzialnego przez okienko więzienne.
Brat Archangiasz stał ciągle na straży, zatykając słońce, nie dając się przedostać żadnemu zapachowi, zamurowując więzienie tak dokładnie, iż nic z zewnątrz już tu nie dochodziło. Śledził najlżejsze słabości księdza, w jaśniejszem jego spojrzeniu poznawał myśli słodsze, rozbijał je słowem jednem, bez litości, jak szkodliwe zwierzęta. Każde