Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/384

Ta strona została przepisana.

milczenie i uśmiech, bladość czoła, drgnienie każde, wszystko było jego własnością. Zresztą unikat mówienia wprost o tym grzechu. Sama jego obecność była wyrzutem. Sposób, w jaki wymawiał pewne frazesy równał się biciu po twarzy. Giestem potrafił wyrażać całą ohydę, którą plwał na grzech. Jak owi oszukani mężowie, co gną swe żony pod krwawemi docinkami, napawając się ich ukrytą srogością, nie mówił nigdy o zajściu w Paradou, poprzestawał na uprzytomnieniu go jednem słowem, by zetrzeć na proch w chwilach walki to grzeszne ciało. I jego także oszukał ten kapłan, co skalał się cudzołóztwem względem Boga, zdradził swoje przysięgi, miał na sobie pieszczoty zakazane, których dalekiej woni starczyło, by rozdrażnić wstrzemięźliwości tego kozła, co nigdy siebie nie zadowolnił.
Było około dziesiątej. Wieś spała; tylko na drugim końcu, po stronie młyna, rozchodził się gwar i jednej chaty, jasno oświetlonej. Ojciec Bambousse ustąpił córce swej i zięciowi część swego domu, zostawiwszy najlepsze izby dla siebie. Pili jeszcze, czekając na proboszcza.
— Pijani są — jurzył się Brat Archangiasz. — Słyszy ksiądz, co wyrabiają?
Ksiądz Mouret nie odpowiedział. Noc była cudna, cała niebieska w blaskach miesiąca zamieniającego dolinę w oddali na senne jezioro. Zwalniał kroku, jakby się nurzał w przyjemności tego łagodnego światła, z rozkosznym dreszczem, jaki