sprawia świeżość poblizkich wód. Brat szedł ciągle swojemi wielkiemi krokami, łając go, przywołując.
— Niechże ksiądz idzie... To niezdrowo przechadzać się o tej porze. Lepiejby księdzu było w łóżku.
Ale naraz, przy wejściu do wsi, zatrzymał się na środku drogi. Patrzył ku wzgórzom, gdzie białe linie dróg gubiły się wśród czarnych plam sosnowych lasków. Pomrukiwał jak pies, co zwietrzył niebezpieczeństwo.
— Kto idzie ztamtąd, tak późno? — mruknął.
Ksiądz, nic nie słysząc, nic nie widząc, chciał sam teraz skłonić go do pośpiechu.
— Ależ proszę dać pokój, ot idzie — mówił żywo Brat Archangiasz. — Jest na zakręcie. Proszę patrzeć, księżyc go właśnie oświeca. Widać go dobrze teraz... Duży jest, z kijem.
A po chwili milczenia, mówił znowu głosem chrapliwym, stłumionym ze wściekłości:
— To on, to ten łajdaki... Ja czułem to.
Nowoprzybyły zeszedł już na dół i ksiądz Mouret poznał Jeanbernata. Pomimo swoich osiemdziesięciu lat, szedł tak ostro, iż jego grube, podkute trzewiki krzesały iskry z krzemieni na drodze. Chodził prosty jak dąb, nie posługując się nawet swoim kijem, który niósł jak karabin na ramieniu.
— Ach ten przeklęty! — jęknął Brat, nie ruszając się, jakby przykuty był do miejsca. — Wszystek żar z piekła dyabeł rzuca mu pod nogi.
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/385
Ta strona została przepisana.