Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/386

Ta strona została przepisana.

Ksiądz, bardzo mieszany, nie widząc sposobu uspokojenia swego towarzysza, odwrócił się i szedł z pośpiechem do domu Bambousse’a, w nadziej, że jeszcze mu się uda minąć z Jeanbernatem. Ale i pięciu kroków nie zrobił, gdy szyderczy głos starego, ozwał się tuż prawie za jego plecami.
— A niechże proboszcz na mnie poczeka, cóż to, odemnie tak proboszcz ucieka?
Ksiądz Mouret przystanął, a on przybliżył się i mówił dalej:
— Ba, wasze sutany, rzecz niewygodna, niemożna w nich biedz. A potem, choć i w nocy, poznać was łatwo zdaleka... Jeszcze na górze, rzekłem sobie: „Patrzaj, a to ten mały proboszcz tam idzie“. O, mam jeszcze dobre oczy... Zatem, już nas proboszcz nie odwiedza?
— Miałem tak dużo zajęcia — rzekł z cicha ksiądz, mocno pobladły.
— Dobrze, dobrze, wolno przecież każdemu. A jeśli o tem mówię, to aby okazać, iż nie czuję do pana żadnej niechęci o to że jesteś proboszczem. Nie wspominaliśmy nawet o waszym Panu Bogu, to dla mnie wszystko jedno... Mała sądzi, że to z powodu mnie pan już nie przychodzi. Odpowiedziałem jej, „proboszcz jest głupi“. I myślę tak naprawdę. Czy zjadłem pana podczas jego choroby? Nawet nie wchodziłem do pana... Trzeba zostawić ludziom swobodę. Mówił ze swoją piękną obojętnością, z umy-