Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/389

Ta strona została przepisana.

I od jednej kupy do drogiej rozpoczęła się straszna walka. Krzemienie leciały gradem. Przy księżycu bardzo jasno świecącym, cienie odcinały się wyraźnie.
— Tak, wpakowałeś mu ją do łoża! — powtarzał Brat rozszalały. — Ha, ha, dziwi cię, że ja wiem wszystko. Oczekujesz jakiegoś potwora z tego skojarzenia. Co rana robisz trzynaście piekielnych znaków nad twą łajdaczką żeby powiła Antychrysta. Ty chcesz Antychrysta, zbóju!... Masz, oby ci ten kamień oko wybił!
— A ten niech ci gębę zamknie, klecho — odpowiedział Jeanbernat znowu bardzo spokojny. — To dopiero osioł ze swojemi bajkami!... Czy mam ci głowę rozbić, by módz iść dalej? Czy twój katechizm tak ci uderzył do głowy?
— Katechizm, chcesz wiedzieć jaki jest katechizm dla takich przeklętych jak ty? Dobrze, nauczę cię żegnać się... To jest na Ojca, a to na Syna, a to na Ducha świętego... Ach, jeszcze stoisz. Czekaj, czekaj!... Amen!
Rzucił na niego garść kamyków. Jeaubernat trafiony w ramię, porzucił kamienie, które trzymał i podszedł spokojnie, podczas kiedy Brat Archangiasz brał z kupy nowe dwie garści, bełkocząc:
— Zabiję cię. Bóg tak chce. Bóg moją ręką kieruje.
— Będziesz ty milczał! — rzekł stary, chwytając go za kark.