Nastąpiła krótka walka w kurzawie gościńca, niebieskawej od blasku księżyca. Brat, widząc się słabszym, starał się go ugryźć. Wyschnięte członki Jeanberaata były jakby zwojami sznurów, które go cisnęły tak mocno, iż czuł supły wchodzące mu w ciało. Milczał, bez tchu, obmyślając zapewne jakąś zdradę. Stary, wziąwszy go pod siebie, mówił szydersko:
— Mam ochotę złamać ci jedną rękę, by złamać twego Pana Boga.. Widzisz więc, że twój Pan Bóg nie jest silniejszy. To ja cię zabiję... Teraz obetnę ci uszy. Dokuczyłeś mi już zanadto.
I wyciągał spokojnie nóż z kieszeni. Ksiądz Mouret, który po kilkakroć rzucał się był nadaremnie pomiędzy walczących, wdał się obecnie tak żywo, iż Jeanbernat zgodził się w końcu na odłożenie tej operacyi na później.
— Źle proboszcz robi — rzekł. — Temu zuchowi trzebaby krew puścić. Ostatecznie, kiedy pan tego nie chce, poczekam. Spotkam ja go jeszcze i tak kiedykolwiek.
Brat wydał jakiś kwik, a on przerwał sobie, by krzyknąć do niego:
— Nie ruszaj się, bo ci je obetnę natychmiast.
— Ale — powiedział ksiądz — siedzi pan na jego piersiach. Proszę ustąpić, bo on nie może oddychać.
— Nie, nie, rozpocząłby na nowo swoje figle. Puszczę go, jak sobie pójdę... Otóż mówiłem proboszczowi, kiedy ten gałgan wpadł pomiędzy nas,
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/390
Ta strona została przepisana.