Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/392

Ta strona została przepisana.

chodził, wyprostowany jak drzewo na tle pogodnej nocy.
— Przeklęty! Szatan go prowadzi! — burczał Brat Archangiasz, rzucając za nim jeszcze jeden kamień. — Stary, coby go szczutek powinien zwalić. Wytrawiony jest w ogniu piekielnym. Czułem jego pazury. W bezsilnej wściekłości deptał po rozrzuconych kamykach. Naraz napadł na księdza Moureta.
— To księdza wina — krzyknął. — Należało mi pomódz, a we dwóch bylibyśmy go udusili.
Na drugim końcu wsi, w domu Bambousse’a hałas wzmógł się. Słychać było wyraźnie stukanie o stół kieliszkami. Ksiądz szedł znowu, nie podnosząc głowy, kierując się ku dużej, jasnej światłości wychodzącej z okna, podobnego do wielkiego ogniska płonących winnych gałązek. Brat poszedł za nici, chmurny, z sutaną powalaną kurzem, z policzkiem zakrwawionym od potrącenia kamykiem. Wreszcie, po chwili milczenia, swoim ostrym głosem:
— Pójdzie ksiądz? — zapytał.
A gdy ksiądz Mouret nie odpowiedział, mówił dalej:
— Niech się ksiądz pilnuje! Znów ksiądz w grzech popada... Dość było, by przeszedł ten człowiek i ciało księdza drgnęło całe. Widziałem ja przy blasku księżyca, że zbladł ksiądz jak dziewczyna... Niech się ksiądz pilnuje, powtarzam! Tym razemby Pan Bóg nie przebaczył Popadłby ksiądz