w ostatnią zgniliznę... A, podłe błoto, sprosność to odnosi nad tobą zwycięztwo!
Wtedy ksiądz podniósł nareszcie oblicze. Płakał gorzko, w milczeniu. Rzekł z jakąś pełną bólu słodyczą:
— Dlaczego Brat mówi do mnie w ten sposób?... Patrzy Brat na mnie ciągle i zna walki każdej godziny. Nie trzeba wątpić o mnie, trzeba mi zostawić siły, bym siebie zwyciężył.
Te słowa proste i nieme łzy, przybierały wśród nocy cechy tak wzniosłego bólu, że sam brat Archangiasz mimo swej gburowatości, zmieszał się. Nie dodał ani słowa, otrzepując swą sutanę, ocierając krwawiący się policzek. Kiedy już byli przed domem Bambousse’a nie chciał wejść. Siadł sobie o parę kroków na przewróconym pudle starego wozu i czekał z cierpliwością psa.
— Ksiądz proboszcz przyszedł! — krzyknęły razem wszystkie Bambousse’y i Brichety, od stołu.
I znowu ponalewano szklanki. Ksiądz Mouret musiał wziąć jedną. Wesela nie było. Tylko wieczorem, po obiedzie, postawiono na stole piędziesięciolitrowy opleciony gąsior, który miano wypróżnić przed udaniem się do łóżka. Było ich dziesięć osób, a już ojciec Bambousse przechylał jedną ręką butlę, zkąd wino płynęło już tylko cienką czerwoną nitką. Rozalia, bardzo wesoła, maczała podbródek małego w swojej szklance, a duży Fortunat tymczasem pokazywał różne sztuczki, podnosił krzesła zębami i t. p. Wszyscy przeszli do pokoju.
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/393
Ta strona została przepisana.