Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/398

Ta strona została przepisana.

dzielnicą, niesłychanie zajęty odgłosem łańcuszków, kadząc bardzo wysoko, by otrzymać dużo dymu, spoglądając za siebie, czy też kto od tego kaszle. Kościół był prawie pełny. Chciano zobaczyć malowania księdza proboszcza. Chłopki śmiały się, że tak ładnie pachnie; zaś mężczyzni, stojąc w głębi pod chórem, kiwali głowami za każdą głośniejszą nutą śpiewaka. Przez okna wchodziło słońce, przesiewając się przez papierowe szyby, rozrzucając po świeżo obielonych ścianach, mieniącą się, jasną morę, bardzo wesołą, na której cienie kobiecych czepków wyglądały jak wielkie motyle Nawet sztuczne bukiety, stojące na stopniach ołtarza, miały w sobie coś z wilgotnego rozradowania kwiatów świeżo zerwanych. Kiedy ksiądz obrócił się, by pobłogosławić obecnych, doznał jeszcze żywszego wzruszenia na widok kościoła, takiego czystego, tak pełnego ludzi, tak zalanego światłem, muzyką, wonią kadzideł.
Po offertorium, szmer jakiś przebiegł pomiędzy chłopkami. Wincenty, podniósłszy z ciekawością głowę, o mało nie wyrzucił całego żaru z kadzielnicy na ornat księdza. A gdy ten surowo nań spojrzał, chcąc się usprawiedliwić, szepnął.
— To wuj księdza proboszcza wszedł właśnie.
W głębi kościoła, przy jednej z wązkich, drewnianych kolumn podtrzymujących chór, ksiądz Mouret spostrzegł doktora. Nie miał on dziś swojej zwykłej dobrotliwej twarzy z lekko szyderskim uśmiechem. Zdjął kapelusz i stał poważny, chmur-