ny, śledząc mszę z widoczną niecierpliwością. Widowisko księdza przy ołtarzu, jego skupienie, powolne ruchy, zupełna pogoda jego twarzy, zdawały się stopniowo wzmagać zniecierpliwienie doktora. Nie mógł doczekać końca mszy. Wyszedł, i krążył koło swego kabryoletu i konia, przywiązanego do jednej z okiennic probostwa.
— No Cóż? czy ten człowiek nigdy nie skończy swojego nabożeństwa? — zapytał Teuse, powracającej z zakrystyi.
— Już koniec — odpowiedziała. — Proszę wejść do salonu... Ksiądz proboszcz rozbiera się. Wie że pan jest tutaj.
— Ba, byłby chyba ślepy — mruknął doktór, wchodząc za nią do pokoju ponurego, z twardemi meblami, który ona nazywała pompatycznie salonem.
Przechadzał się przez kilka minut wzdłuż i wszerz. Zimny, smutny pokój powiększał jego zły humor. Nie przestając chodzić, uderzał laską po zniszczonem włosiu krzeseł, odzywając się tępo jak kamienie. Potem, zmęczywszy się, zatrzymał, przed kominkiem, gdzie duży święty Józef, okropnie wymalowany, następował miejsce zegara.
— A, to nienajgorzej — rzekł — kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi.
I podchodząc do księdza:
— Czy wiesz, żeś mię uraczył połową mszy? Dawno mi się to już nie zdarzyło... Koniec koń-
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/399
Ta strona została przepisana.