Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/401

Ta strona została przepisana.

A kiedy doktór uniósł się gniewem, uderzając laską w kanapę:
— Księdzem jestem, nie mam nic, prócz modłów — dokończył z prostotą, głosem bardzo stanowczym.
— Ach, więc tak, ty masz racyę! — zawołał wuj Paskal, osuwając się na fotel, bo nogi drżały pod nim. Waryat stary ze mnie. Tak, płakałem w moim kabryolecie jadąc tutaj, płakałem jak dziecko... Ot co to znaczy żyć wśród książek. Doświadczenia robi się wyborne, ale postępuje się jak niegodziwiec... Czyż mogłem przypuszczać, że się to tak źle skończy?
Wstał, zrozpaczony, począł znów chodzić.
— Tak, tak, powinienem był przewidzieć. To było logiczne. A z tobą, miało się stać szkaradnem. Ty nie jesteś takim człowiekiem jak wszyscy... Ale słuchaj, wierz mi, że byłeś zgubiony. Ta atmosfera, którą ona cię otoczyła, była dla ciebie jedynem ocaleniem od szaleństwa. Zresztą, słyszysz co mówię, nie potrzebuję ci powtarzać jak wtedy z tobą było. To jedna z najświetniejszych moich kuracyj. Ale wcale z niej dumny nie jestem, bo teraz, patrz, biedna dziewczyna z tego umierał...
Ksiądz Mouret stał ciągle, bardzo cichy, ze swoim promiennym spokojem męczennika, którego nic ludzkiego zająć już nie może.
— Bóg okaże jej miłosierdzie — rzekł.