Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/403

Ta strona została przepisana.

wspomoże ją jak umie wspomógł. Niema innego zbawienia!...
Doitór spojrzał mu w oczy, i ruszył ramionami.
— Dowidzenia — powtórzył. — Zdrów teraz jesteś. Jużem ci niepotrzebny!...
Gdy odwiązywał konia, Dezyderya, posłyszawszy dopiero głos jego, przybiegła. Uwielbiała wuja. Kiedy była młodszą, słuchał jej paplaniny całemi godzinami, nieumęczony. Teraz jeszcze psuł ją, interesował się jej gospodarstwem, potrafił nawet spędzić z nią raz całe popołudnie wśród kur i kaczek, uśmiechając się do niej swojemi badawczemi oczami uczonego. Nazywał ją „dużym głuptasem“, tonem pieszczotliwego uwielbienia. Zdawał się stawiać ją daleko wyżej od innych dziewcząt. To też rzuciła mu się na szyję ze szczerą czułością. Zawołała:
— Zostaniesz? Będziesz na śniadaniu?
Pocałował ją, odmawiając, oswobodzając się z jej uścisku z kwaśną miną. Ona śmiała się; uwiesiła się znów u jego ramion.
— Źle zrobisz — mówiła. — Mam jaja ciepłe jeszcze. Pilnowałam kur. Zniosły czternaście dziś rano... I zjedlibyśmy kurczaka, białego, tego co bije tamte. Byłeś tu we czwartek, kiedy on wybił oko temu dużemu, pstremu.
Wuj był ciągle zagniewany. Niecierpliwił go węzeł przy uździe, którego nie mógł rozplątać.