Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/404

Ta strona została przepisana.

Wtedy ona zacięła skakać dokoła niego, klaszcząc w ręce, wyśpiewując:
— Zostaniesz, zostaniesz... Zjemy go, zjemy go!
I gniew wuja nie mógł się ostać dłużej. Podniósł głowę, uśmiechnął się. Ona była nazbyt zdrowa, nazbyt żyjąca, nazbyt prawdziwa. Miała wesołość szeroką, naturalną, szczerą, jak promienie słońca ozłacające jej skórę.
— Duży głuptas! — szepnął zachwycony.
I biorąc ją za ręce, podczas gdy ona ciągle skakała:
— Słuchaj, nie dzisiaj. Mam jedną biedną dziewczynę co jest chora. Ale przyjadę kiedyindziej... Obiecuję ci.
— Kiedy? We czwartek — nalegała. — Wiesz, krowa jest cielna. Smutna jakaś od dwóch dni. Ty jesteś doktorem, mógłbyś może dać jej jakie lekarstwo.
Ksiądz Mouret, który stał spokojnie, nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Doktór wsiadł wesoło do kabryoletu, mówiąc:
— Otóż to, będę leczył krowę... Zbliż się, niech cię uściskam, ty duży głuptasie! Pachniesz ładnie, pachniesz zdrowiem. I więcej jesteś warta, niż wszyscy. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy jak mój duży głuptas, ziemia byłaby zbyt piękną.
Cmoknął na konia i dalej mówił sam ze sobą podczas kiedy kabryolet zjeżdżał po zboczu.