Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/407

Ta strona została przepisana.

Ze szczeliny na tym pomniku, wyrastały w istocie wspaniałe maki, rozkładając na nim swoje kwiaty. Napełniła sobie właśnie fartuch, gdy zdało jej się, iż słyszy jakiś niezwykły szmer. Jakby chrzęst gałęzi, jakby staczanie się drobnych kamyków — słychać było z przepaści, ciągnącej się wzdłuż cmentarza z jednej strony, a będącej łożyskiem Mascle, strumienia spływającego ze wzgórz Paradou. Spadzistość była tam tak stroma, tak nieprzebyta, iż Dezyderyi przyszedł na myśl jaki pies zabłąkany, lub koza uciekająca. I zbliżyła się żywo. Gdy się pochyliła, zdumienie ją ogarnęło. Spostrzegła wpośród cierni dziewczynę, posługującą się najdrobniejszemi szczerbami skały ze zręcznością nadzwyczajną.
— Ja podam ci rękę — zawołała do niej. — Toż to można kark skręcić.
Dziewczyna, widząc iż ją zobaczono, żachnęła się, jakby chciała zejść napowrót. Podniosła jednak głowę, ośmieliła się i przyjęła wyciągniętą ku sobie rękę.
— O, ja cię poznaję — mówiła Dezyderya ucieszona — puszczając fartuch, by ją objąć, ze zwykłą sobie dziecinną pieszczotliwością. Ty mi dałaś kosy. Pomarły, kochane maleństwa... Bardzo byłam zmartwiona. Poczekaj, ja wiem twoje imię. Słyszałam je. Teuse mówi je często, jak niema Sergiusza. Bardzo mi nakazywała, by go nie powtarzać... Poczekaj, przypomnę sobie...