Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/408

Ta strona została przepisana.

Chmurzyła się, czyniąc wysiłki pamięci. Znalazłszy wreszcie, rozweseliła się napowrót, napawając się raz po raz muzyką tego imienia.
— Albina! Albina!... To bardzo ładne. Z początku myślałam, że jesteś sikorą, bo miałam sikorę, którą nazywałam jakoś tak podobnie, nie wiem już dobrze.
Albina nie uśmiechnęła się. Była bardzo blada z ogniem gorączki w oczach. Kilka kropli krwi sączyło się na jej rękach. Przyszedłszy nieco do siebie, rzekła prędko:
— Nie, zostaw. Powalasz sobie chustkę, ocierając mię. To nic, takie sobie ukłucia... Nie chciałam iść gościńcem, bo by mię widziano. Wolałam pójść strumieniem. Sergiusz jest?
To imię wymówione poufale z tłumionym ogniem, nie zadziwiło Dezyderyi. Odpowiedziała, że jest w kościele i ma katechizm z dziećmi.
— Nie trzeba głośno mówić — dodała — kładąc palec na ustach. Sergiusz zabrania mi głośno mówić kiedy jest katechizm... I przyszliby nas łajać... Pójdziemy sobie do stajni, dobrze? Tam doskonale jest; będziemy rozmawiały.
— Ja chcę widzieć się z Sergiuszem — rzekła z prostotą Albina.
Duże dziecko zniżyło jeszcze głos. Rzucała ukradkowe spojrzenia na kościół, mrucząc:
— Tak, tak... Dopiero Sergiusz się złapie. Chodź ze mną. Schowamy się, będziemy się sprawiały po cichutku. Ach, jak to wybornie!