Podjęła wiązkę traw, co się była wyśliznęła z jej fartucha.
Wyszła i cmentarza, powróciła na probostwo z niesłychanemi ostrożnościami, polecając Albinie, by chowała się za nią i kurczyła, aby być jaknajmniejszą. Kiedy się kryły obie, biegnąc po gospodarskim dziedzińcu, spostrzegły Teuse, przechodzącą przez zakrystyę, ale zdawała się ich nie widzieć.
— Cicho, cicho! — powtarzała Dezyderya uradowana — kiedy przysiadły w głębi stajni. Teraz nikt już nas nie znajdzie... Jest słoma. Wyciągnijże się.
Albina musiała usiąść na wiązce słomy.
— A Sergiusz? — zapytała z uporem wyłącznej myśli.
— Właśnie, słychać jego głos... Kiedy klaśnie w dłonie, to będzie koniec, malcy sobie pójdą.. Słuchaj, opowiada im jakąś historyę.
Głos księdza Moureta dochodził w istocie, bardzo złagodzony, przez drzwi od zakrystyi, które Teuse zapewne otworzyć musiała. Był to jakby powiew religijny, szmer, w którym po trzykroć wracało imię Jezus. Albina zadrżała. Zrywała się już, by lecieć za tym głosem kochanym, którego pieszczotliwość poznawała, gdy dźwięk jakby znikł, stłumiony przez drzwi nagle zamknięte.
Wtedy usiadła znowu, zdawała się czekać, cisnąc ręce jedną o drugą, cała oddana myśli płonącej
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/409
Ta strona została przepisana.