Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/410

Ta strona została przepisana.

w głębi jasnych jej oczu. Dezyderya, leżąc u jej stóp, patrzyła na nią z naiwnem uwielbieniem.
— O, ty jesteś piękna! — szepnęła. — Podobna jesteś do jednego obrazka, który Sergiusz miał w swoim pokoju. Ona była cała biała jak ty. Miała duże włosy spadające na plecy. I pokazywała swoje serce czerwone tu, w tem miejscu gdzie czuję twoje bijące... Nie słuchasz mnie, jesteś smutna... Bawmy się, dobrze?
Przerwała sobie, wołając przez zęby, tłumiąc głos.
— Łotry, zdradzą nas jeszcze!...
Trzymała dotąd zielska w fartuchu i zwierzęta obiegły ją. Gromada kur przybiegła gdakając, zwołując się, dziobiąc zwieszające się źdźbła zielone. Koza wsuwała ukradkiem głowę pod jej ramię, szczypiąc szerokie liście. Nawet krowa, przywiązana do ściany, naciągała sznur, wydłużając pysk, dmuchając swoim gorącym oddechem.
— Ach, złodziejki! — powtarzała Dazyderya. To dla królików!... Dajcież mi pokój. Ty, dostaniesz zaraz po głowie. A ciebie, niech jeszcze złapię, to ci ogon podskubię... Niechże was licho, ręceby mi zjadły!
Biła kozę po pyszczku, rozpędzała kury nogą, uderzała krowę ze wszystkich sił pięściami. Ala zwierzęta otrząsały się, powracały żarłoczniejsze, skakały na nią, ogarniały ją, wydzierały jej fartuch. Mrugając, szeptała Albinie do ucha, jakby zwierzęta mogły posłyszeć: