Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/411

Ta strona została przepisana.

— Nie zabawneż one, te pieszczochy! Poczekaj, zobaczysz jak będą jadły.
Albina patrzyła poważnie.
— No dalej, uspokójcie się — mówiła Dezyderya. — Wszyscy dostaniecie. Ale każdy po kolei... Wielka Liza najprzód. Smakuje ci, co?
Wielka Liza była to krowa. Zmiażdżyła powoli tęgą garść liści z grobu księdza Caffin. Nitka śliny wisiała jej u pyska. Dwoje, brunatnych oczu patrzyło z łagodną pożądliwością.
— A teraz ty — mówiła dalej Dazyderya — zwracając się do kozy. O, wiem, że chcesz maków. I wolisz kwitnące, prawda, z pączkami, coby ci pękały pod zębami?... Masz, ot naprawdę prześliczne. One są z tego kąta na lewo, gdzie przeszłego roku grzebana...
Mówiąc, podawała kozie bukiet krwawych kwiatów, które zwierzę gryzło. Kiedy już tylko łodygi w jej ręku zostały, wetknęła mu je w zęby. Z tyłu, kury zajadle szarpały jej suknię. Rzuciła im dzikie cykorye i jaskry, które pozrywała wkoło starych płyt, ułożonych wzdłuż ściany kościoła. Kury wydzierały sobie, jaskry zwłaszcza, z taką żarłocznością, z taką wściekłością skrzydeł i ostróg, że reszta drobiu posłyszała. Teraz nastąpił zalew. Wielki płowy kogut Aleksander, pierwszy się zjawił. Dziobnął jeden jaskier, przeciął go na dwoje, bez skosztowania. Gdakał, zwołując kury pozostałe na dworze, cofając się, by je zachęcić do jedzenia. I weszła jedna biała kura, potem czarna,