Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/414

Ta strona została przepisana.

— A Sergiusz? — zapytała tym samym głosem, wyraźnym i upartym.
— Cicho! — rzekła Dezyderya — Dopiero co go słyszałam, jeszcze nie skończył... Hałasowaliśmy porządnie przed chwilą. Chyba że Teuse ogłuchła dzisiaj... Siedźmyż teraz spokojnie. Przyjemnie słuchać jak deszcz pada.
Ulewa wchodziła przez drzwi otwarte, bijąc w próg wielkiemi kroplami. Kury, zaniepokojone, wyjrzawszy, cofnęły się potem aż w głąb stajni. Wszystkie zwierzęta chroniły się tu wokoło spódnic obu dziewcząt, z wyjątkiem trzech kaczek, które poszły sobie spokojnie przechadzać się po deszczu. Świeżość wody padającej na dworze, zdawała się spędzać do środka wszystkie gorące opary dziedzińca. Bardzo gorąco było w słomie. Dezyderya przyciągnęła dwie duże wiązki, rozłożyła się na nich jak na poduszkach. Było jej dobrze, czuła rozkosz w całem ciele.
— Pysznie tu, pysznie — szepnęła. — Połóżże się tak jak ja. Tonę, mam oparcie ze wszystkich stron, słoma łaskocze mię po szyi... A kiedy się otrzeć, to tak coś biegnie po całem ciele, jakby ci myszy uciekały pod suknią.
Ocierała się, śmiała się sama, uderzając dłońmi w słomę na prawo i na lewo, jakby się oganiała od myszy. Potem leżąc, głową na słomie, kolanami do góry, mówiła znowu:
— Czy ty u siebie w domu tarzasz się po słomie? Ja nie znam nic rozkoszniejszego. Czasem łasko-