I zapadła w głęboki sen. Zwierzęta ostatecznie powyłaziły na nią. Była to fala żyjących piór, co ją okrywała. Kury zdawały się wysiadywać jej stopy. Gęsi kładły swe puszyste szyje na jej udach. Z lewej strony świnia ogrzewała jej bok, a z prawej koza wsunęła swą brodatą głowę pod pachę. Wszędzie po trochu sadowiły się gołębie, na dłoniach otwartych, w zagięciu kibici, przy ramionach. A ona, rumiana cała, spała tak, głaskana silniejszym oddechem krowy, przyciśnięta ciężarem wielkiego koguta, który zsunął się poniżej piersi, z opadającemi skrzydłami, z płonącym grzebieniem, piekąc ją poprzez suknie, płomiennem dotknięciem płowego brzucha.
Na dworze, deszcz padał drobniejszy. Promienie słońca wymykające się szeroką wstęgą z kąta jednej chmury, złociły kurzawę lecącej wody. Albina, nieruchoma, patrzyła na śpiącą Dezyderyę, tę okazałą dziewczynę, której wystarczało tarzanie się po słomie. I onaby pragnęła, taką być znużoną i omdlałą, zasypiającą z rozkoszy, z powodu kilku słomek co połaskotały jej szyję. Patrzyła z zazdrością na tęgie ramiona, twardą pierś, na to życie czysto cielesne w rodzajnem cieple gromady zwierząt, na ten rozkwit czysto zwierzęcy, czyniący z tego tłustego dziecka, spokojną siostrę dużej krowy biało-czerwonej. Myślała, iż dobrzeby było, kochaną być przez płowego koguta, i kochać samej tak jak rosną drzewa, naturalnie i bez wstydu. Ziemia to zaspakajała Dezyderyę na wznak leżącą.
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/416
Ta strona została przepisana.