Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/417

Ta strona została przepisana.

Tymczasem deszcz ustał był zupełnie. Trzy miejscowe koty, jeden za drugim, biegły przez dziedziniec, popod mur, z nieskończonemi ostrożnościami, by się nie zamoczyć. Zajrzały do stajni, przyszły prosto do śpiącej, mrucząc, kładąc się przy niej z łapkami na niej opartemi. Moumou, duży kot czarny, usadowiwszy się przy twarzy, począł delikatnie lizać jej podbródek.
— A Sergiusz? — szepnęła machinalnie Albina.
Gdzież tkwiła przeszkoda? Co jej przeszkadzało napawać się tak szczęściem wśród natury? Dla czego ona nie kochała, dla czego nie była kochaną w pełnem świetle, swobodnie, tak jak rosną drzewa? Nie wiedziała, czuła się opuszczoną, pognębioną na wieki. I czuła jakiś dziki upór, jakąś potrzebę pochwycenia znów swego dobra w objęcia, ukrycia go, posiadania go jeszcze. Wstała. Drzwi od zakrystyi właśnie znowu otworzono; dało się słyszeć lekkie klaśnięcie w dłonie, a po niem wrzawa gromady dzieci stukających sabotami po posadzce; katechizm się skończył. Wyszła po cichu ze stajni, gdzie czekała przez całą godzinę, w gorącym kurnikowym oparzę. Przesuwając się przez kurytarzyk od zakrystyi, spostrzegła plecy Teuse, która weszła do kuchni, nie oglądając się za siebie. Pewna że jej niewidziano, popchnęła drzwi przytrzymując je, by się zamknęły napowrót bez hałasu. Była w kościele.