Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/419

Ta strona została przepisana.

potem już nie rachowałam. A teraz, całe tygodnie... Więc, kiedy się dowiedziałam, że ty nie przyjdziesz, przyszłam ja. Powiedziałam sobie: „Zabiorę go...“ baj mi ręce, chodźmy.
I podawała mu ręce, jakby chciała pomódz mu wstać. On przeżegnał się znowu. Modlił się ciągle, patrząc na nią. Uciszył pierwszy poryw swojego ciała. W tej łasce co ogarniała go od rana, niby kąpiel niebiańska, czerpał siły nadludzkie.
— Tu nie miejsce — rzekł poważnie. — Proszę odejść... Cierpienia jej zaostrzą się jeszcze.
— Ja nie cierpię już — podjęła z uśmiechem. Jestem zdrowsza, jestem wyleczona, bo widzę ciebie... Słuchaj, podawałam się za bardziej chorą, niż byłam, aby cię sprowadzono. Przyznaję się teraz. To tak jak z tą obietnicą, że wyjadę, że opuszczę okolicę, po odnalezieniu ciebie, nie wyobrażałeś sobie chyba, żebym jej dotrzymała. Ach, zapewne, jabym cię prędzej uniosła na rękach ze sobą... Inni nie wiedzą, ale ty, ty wiesz dobrze, że teraz nie mogę już nigdzie żyć, tylko przy tobie.
I szczęśliwa przybliżała się z pieszczotliwością swobodnego dziecka, nie widząc surowego chłodu księdza. Niecierpliwiła się, klasnęła radośnie w dłonie, wołając:
— Prędzej, Sergiuszu! Tyle czasu tracimy na nic. Nie trzeba namysłów. Zabieram cię ze sobą. Ba, to jasne... Jeżeli nie chcesz być widziany, pójdziemy sobie przez Mascle. Droga niewygodna, ale przyszłam nią i to bez pomocy; jak