Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/421

Ta strona została przepisana.

umrę, jeżeli odmówisz. Ale nie, to przecież niemożliwe. Przypomnij sobie. Byliśmy ze sobą i postanowiliśmy nigdy się nie rozłączać. Dwadzieścia razy przyrzekałeś to. Mówiłeś, bym wzięła ciebie całego, bym wzięła twe ciało, twój oddech, twoje życie... Chyba mi się to nie przyśniło. Niemasz ani jednego miejsca na twojem ciele, któregobyś mi nie oddał; ani jednego włosa, któryby nie należał do mnie. Masz znamię na lewem ramieniu, całowałam je, należy do mnie. Do mnie należą twoje ręce, ściskałam je w moich całemi dniami. A twarz twoja, usta, oczy, czoło — wszystko należy do mnie, do mojej miłości... Słyszysz, Sergiuszu?
Stała przed nim jak władczyni, wyciągając ręce. Powtórzyła głośniej:
— Słyszysz, Sergiuszu, mój jesteś!
Wtedy powoli, ksiądz Mouret podniósł się. Oparłszy się plecami o ołtarz, rzekł:
— Nie, myli się pani, ja jestem Boga...
Pełen był pogody. Jego twarz bez zarostu podobna była do twarzy świętego z kamienia, nieporuszonej żadnym wewnętrznym żarem. Jego sutana spadała równemi fałdami, niby czarny całun, niedając dostrzedz nic z jego ciała. Albina cofnęła się na widok ponurego widma swojej miłości. Nie odnajdowała wcale jego bujnej brody, jego bujnych włosów. Teraz pośród tych włosów obciętych, spostrzegała małą plamę, tonsurę, co ją niepokoiła jak choroba jakaś nieznana, jakaś brzydka rana, wyrastająca tam, by zabić pamięć dni szczęśliwych.