Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/422

Ta strona została przepisana.

Nie mogła poznać ani rąk jego niegdyś ciepłych i serdecznych, ani jego szyi giętkiej pełnej śmiechów, ani jego nóg gibkich, których bieg unosił ją w głąb zielonych gąszczów. Czyż to był ów chłopak z tęgiemi mięśniami, z widniejącym przez rozpięty kołnierz puchem na piersiach, z cerą kwitnącą pod wpływem słońca, z barkami pełnemi mocy, w którego objęciu ona jedną porę roku przeżyła? Obecnie zdawał się nie mieć już ciała, włosy z niego sromotnie opadły, cała jego męzkość ginęła pod tą suknią niewieścią, czyniąc go bezpłciowym.
— Ach — szepnęła — boję się ciebie... Sądziłeś, że umarłam, iż przywdziałeś żałobę? Zrzuć ją, weź bluzę. Zatoczysz rękawy, będziemy znowu łowili raki... Twoje ręce były takie białe, jak moje.
Podniosła rękę na sutanę jakby chciała ją zedrzeć. On odtrącił ją odpychającym ruchem, nie dotknąwszy się jej. Patrzył na nią, umacniał się przeciw pokusie, nie spuszczając jej z oczu. Zdało mu się, iż urosła. Nie była już ową dziewczynką z kwiatami polnemi, rzucającą na wiatr swój śmiech cyganki, ani kochanką w białej sukience, zginającą szczupłą kibić; zwalniającą kroku w rozmarzeniu, między szpalerami. Teraz puszek owocu jaśniał wkoło jej ust, biodra rozwinęły się swobodnie, pierś miała rozkwit pełnego kwiatu. Była kobietą ze swą długą twarzą, nadającą jej silny wyraz bujności. W jej łonie rozszerzonem drzemało ży-