Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/423

Ta strona została przepisana.

cie. Na policzkach pleć jej dojrzewała zachwycająco. Więc ksiądz, owionięty cały namiętną jej wonią dojrzałej kobiety, doznawał jakiejś gorzkiej rozkoszy w stawianiu czoła ponęcie jej ust czerwonych, uśmiechom jej oczu, wabiącej piersi, upojeniu płynącemu od niej za najmniejszem poruszaniem. Urągał swej namiętności aż do upatrywania po niej tych miejsc, które niegdyś całował z takim szałem, te oczy, te kąciki ust, te wązkie skronie, delikatne jak atłas, ten kark bursztynowy, jedwabisty, jak aksamit. Nigdy, nawet w objęciu Albiny, nie zakosztował tego szczęścia, jakie czuł w udręczeniu siebie, patrząc w oczy namiętności którą odtrącał. W końcu zląkł się, czy nie ulega tu jakiej nowej zasadzce zmysłów. Spuścił oczy, rzekł łagodnie
— Nie mogę tego słuchać tutaj. Wyjdźmy, jeśli potrzeba zobopólny żal nasz powiększyć... Obecność nasza w tem miejscu, jest zgorszeniem. Jesteśmy u Boga.
— U Boga!? — zawołała Albina rozszalała, stając się napowrót dużą dziewczyną, rozbujałą swobodnie wśród natury. — Ja nieznam twojego Boga, nie chcę znać, nic mu nigdy złego niezrobiłam, a on odbiera mi ciebie. Mój wuj Jeanbernat ma zatem słuszność, mówiąc że twój Bóg jest złośliwym i pragnie przerażania ludzi i udręczania ich... Ty kłamiesz, nie kochasz mnie już...