Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/428

Ta strona została przepisana.

delikatnego popiołu. Światło zimne, jakby przesiąkło wilgocią, zdawało się zwilżać ściany. Za dworu żaden głos nie dochodził, prócz jednostajnego szmeru ulewy. Wróble pochowały się zapewne pod dachówki, gałęzie jarzębiny sterczały niewyraźnie, tonąc w wodnej kurzawie. Piąta godzina wybiła, wydzierając się dźwięk po dźwięku ze spękanej piersi zegara; potem cisza wzrosła jeszcze, bardziej głucha, ciemniejsza, rozpaczliwa. Malowania, zaledwie wyschnięte, nadawały wielkiemu ołtarzowi i wogóle kościołowi jakąś czystość smutną, wygląd kaplicy klasztornej, gdzie słońce się nie przedostaje. Żałosne konanie napełniało nawę obryzganą krwią cieknącą z członków dużego Chrystusa; a na ścianach czternaście obrazków Męki, roztaczało swój srogi dramat, pomalowany na żółto i czerwono, ziejący okropnością. Zycie konało tutaj, w tym dreszczu śmiertelnym, na tych ołtarzach podobnych do grobów, wpośród tej nagości żałobnych podziemi. Wszystko mówiło o mordach, nocy, strachu, pognębieniu, nicości. Ostatni jakiś powiew kadzidła błąkał się niby ostatnie tchnienie jakiej umarłej, tłumione zazdrośnie pod posadzką.
— A — rzekła wreszcie Albina — jak dobrze było na słońcu, pamiętasz?.. Raz o poranku, było to na lewo od kwietnika, chodziliśmy po pod szpaler dużych krzaków róż. Przypominam sobie kolor trawy; była prawie niebieska, a mieniła się zieloną morą. Doszedłszy do końca szpaleru, wracaliśmy napo-