Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/429

Ta strona została przepisana.

wrót, tak słodko woniał tam ten dzień słoneczny. I to był cały nasz spacer owego poranka, dwadzieścia kroków naprzód, dwadzieścia kroków w tył, chwila szczęścia, z której nie chciałeś wcale wychodzić. Pszczoły brzęczały; jakaś sikora, towarzyszyła nam ciągle, przeskakując z gałęzi na gałąź; gromady zwierząt dokoła nas szły sobie gdzie im wypadła potrzeba. Ty szeptałeś: „Jakie dobre jest życie!“ Życie, to były trawy, drzewa, wody, niebo, słońce, w którem my sami chodziliśmy jaśni, ze złocistemi włosami.
Marzyła jeszcze przez chwilę i znów mówiła:
— Życie — to było Paradou. Jakie się nam ono wydawało wielkie! Nie mogliśmy tam nigdy trafić aż do końca. Gąszcze roztaczały się aż na krańce widnokręgu ze szmerem fal. A ile błękitu nad naszemi głowami! Mogliśmy rosnąć, ulecieć, frunąć, jak obłoki, nie napotykając więcej przeszkód, niż one. Do nas należało powietrze.
Zatrzymała się, wskazała ręką niskie ściany kościoła.
— A tutaj jesteś w jamie. Nie mógłbyś rąk wyciągnąć bez skaleczenia się o kamień. Sklepienie zasłania przed tobą niebo, zabiera ci twoją część słońca. Takie to małe, że ciało twe sztywnieje, jakbyś żywy w ziemi leżał.
— Nie — powiedział ksiądz — kościół jest wielki jak świat. Bóg mieści się w nim cały.
Pokazała znów na krzyże, na Chrystusów konających, na udręczenia Męki.