Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/43

Ta strona została przepisana.

— A, to ksiądz, księże proboszczu — burknął. — Proszę sobie wyobrazić, że ten łotr wiecznie jest na cmentarzu. Nie wiem, coby on tu mógł zmalować... Powinienbym go puścić, aby sobie głowę rozbił tam na dnie. Dobrzeby mu tak było.
Dziecko nie odzywało się, trzymając się krzaków, z oczyma chytrze przymkniętemi.
— Ostrożnie, bracie Archangiaszu — rzekł ksiądz — może się pośliznąć.
I pomógł sam Wincentemu wyleźć.
— Słuchaj, mój mały, co ty tu robiłeś? Nie wolno na cmentarzach się bawić.
Chłopak otworzył oczy, odsunął się trwożliwie od brata, garnąc się do księdza Moureta.
— Ja zaraz powiem — mruczał, podnosząc ku temuż swoją przebiegłą głowę — Jest pod tą skałą w cierniach gniazdo pokrzywek. Już od dziesięciu dni wiem o niem... A że małe się wykluły, więc dzisiaj po mszy, przyszedłem...
— Gniazdo pokrzywek? — rzekł brat Archangiasz. — Poczekajno, poczekaj!
Odszedł, wyszukał na jednym z grobów bryłkę ziemi i powróciwszy rzucił nią w ciernie. Ale nie trafił w gniazdo. Druga bryłka, zręczniej ciśnięta, potrąciła wątłą kolebkę, wyrzuciła małe do strumienia.
— Tym sposobem — mówił, uderzając dłonie o siebie, aby je otrzepać — przestaniesz może włóczyć się tu, jak poganin.. Umarli przyjdą do ciebie