Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/432

Ta strona została przepisana.

na godzinę. I szliśmy ciągle przed siebie, tak że i gwiazdy już się pokazywały, a my szliśmy wciąż jeszcze. Taki rozkoszny był ten dywan bez końca, mięki jak jedwab! Ani jeden kamyczek nie znalazł się pod naszemi stopami. Rzekłby kto: zielone morze, którego pieniące się wody kołysały nas. Wiedzieliśmy dobrze, gdzie nas prowadzą te ścieżki tak rozkoszne, niewiodące nigdzie. Prowadziły nas one w miłość naszą, w radosne życie w objęciach jedno drugiego, w pewność szczęśliwego dnia... Powróciliśmy niezmęczeni. Ty rzeźwiejszy byłeś, niż przed wyjściem, boś mię zasypał twemi pieszczotami, a ja nie mogłam ci ich oddać całkowicie.
Rękami drżącemi z udręczenia, ksiądz Mouret wskazywał na pozostałe obrazy. Mówił z cicha i niewyraźnie:
— I Jezus przybity do Krzyża. Wbijane młotem gwoździe wchodzą w jego otwarte dłonie. Jeden gwóźdź wystarcza na obie stopy, których kości trzeszczą. Podczas gdy ciało jego wstrząsa się, on uśmiecha się, patrząc w niebo... Jezus pomiędzy dwoma łotrami. Ciężar ciała rozszerza okropnie jego rany. Z czoła, z całego ciała, płynie krwawy znój. Dwaj łotry bluźnią mu, przechodnie naigrawają się zeń, żołnierze dzielą między siebie jego szaty. I rozpościera się ciemność, i kryje się słońce... Jezus umiera na krzyżu. Woła głosem wielkim i ducha oddaje. O straszna śmierci!