Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/433

Ta strona została przepisana.

zasłona świątyni rozdarła się na dwoje od góry aż do dołu; ziemia się zatrzęsła, kamienie popękały, groby się otwarły...
Padł na kolana, szlochanie przerwało jego mowę, oczy zwrócił ku trzem krzyżom Kalwaryi, gdzie wiły się blade ciała umęczonych, zbezkształcone okropnie przez prostacki rysunek. Albina stanęła przed obrazami, aby on już ich nie widział.
— Raz wieczorem — rzekła — zmrok był długi, ja położyłam głowę na twoich kolanach... Było to w lesie, przy końcu wielkiej alei kasztanów, oświeconej ostatniemi już promieniami zachodzącego słońca. Ach, jakie słodkie było pożegnanie! Słońce zatrzymało się u naszych stóp z dobrym, przyjaznym uśmiechem, mówiącym „dowidzenia“. Niebo bladło zwolna, ja opowiadałam ci śmiejąc się, że zdejmuje swą szatę błękitną, że wkłada czarną w złote kwiaty, aby pójść na bal. Ty wyglądałeś niecierpliwie ciemności, byś został sam bez słońca, które nam przeszkadzało. A nie noc to nadchodziła, ale cicha jakaś słodycz, przysłonięta czułość, coś tajemniczego, podobnie jak na owych drożynach bardzo ciemnych w gęstwinie, na które się wchodzi, by się skryć na chwilę, z całą pewnością, iż na drugim końcu odnajdzie się znów radość pełnego światła. Owego wieczora zmrok przynosił w swej pogodnej bladości zapowiedź wspaniałego poranka... Ja udałam, że zasypiam, widząc że dzień nie ustępuje tak szybko jakbyś ty pragnął. Teraz mogę się przyznać, ja nie spałam wtedy, gdyś