Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/434

Ta strona została przepisana.

całował moje oczy. Poiłam się twemi pocałunkami. Wstrzymywałam śmiech. Miałam regularny oddech, a ty piłeś go. Potem, kiedy się zrobiło czarno, nastąpiło jakby długie kołysanie. Drzewa, widzisz, nie spały także, jak i ja... W nocy, pamiętasz, kwiaty wydawały silniejszą woń.
A kiedy on pozostawał na klęczkach, z twarzą zalaną łzami, pochwyciła go za ręce, podniosła i mówiła namiętnie:
— Ach, gdybyś ty wiedział, tobyś żądał, bym cię zabrała, uczepiłbyś się rękami mojej szyi, abym nie mogła odejść bez ciebie... Wczoraj chciałam znowu zobaczyć ogród. Jest większy, głębszy, bardziej nieprzenikniony. Zastałam w nim wonie nowe, takie cudne, że aż płakałam. W alejach napotykałam deszcze słońca, przenikające mię tęsknotą. Róże mówiły do mnie o tobie. Gile dziwiły się że jestem sama. Cały ogród wzdychał... O, pójdź, nigdy jeszcze trawy nie były tak miękie. Naznaczyłam kwiatkiem jedno miejsce ukryte, gdzie chcę ciebie zaprowadzić. Jest ono w krzaku, wśród gąszczów, szerokie jakby duże łoże. Ztamtąd słychać jak ogród żyje ze swemi drzewami, wodami, niebem. Sama ziemia tchnieniem swem będzie nas kołysała... O, pójdź, będziemy się kochali w miłości wszystkiego!..
On odepchnął ją. Powrócił przed kaplicę umarłych, wprost dużego Chrystusa z pomalowanego kartonu, wielkości dziesięcioletniego dziecka, co