Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/435

Ta strona została przepisana.

konał z taką prawdą okropną. Gwoździe naśladowały żelazo, ziejące rany, srogo były rozdarte.
— Jezu, coś za nas umarł — zawołał — objawże jej naszą nicość! Powiedz jej, żeśmy prochem, śmieciem, potępieniem! Ach, usłysz mię, pozwól, bym nakrył włosienicą głowę moją, bym oparł czoło u stóp twoich i pozostał tu nieruchomie aż dopóki śmierć nie zamieni mię w zgniliznę. Ziemia istnieć przestanie. Słońce zgaśnie. Nie będę już widział, nie będę czuł, nie będę słyszał. Nic z tego nędznego świata nie oderwie mej duszy od wielbienia Cię.
Unosił się coraz bardziej. Szedł ku Albinie z podniesionemi rękami.
— Miałaś słuszność, to śmierć jest tutaj, śmierć której pragnę, śmierć co oswabadza, co ratuje od wszelkiej zgnilizny... Czy słyszysz! Ja życia nie uznaję, nie chcę go, plwam na nie. Kwiaty twoje cuchną, słońce twoje oślepia, trawa twoja zaraża trądem tego, co się na niej kładzie, ogród twój to kostnica, w której rozkładają się trupy wszystkich rzeczy. Ziemia tchnie szkaradą. Kłamiesz, kiedy mówisz o miłości, o świetle, o życiu, szczęśliwem w głębi twojego pałacu zieleni. Same ciemności tylko otaczają cię. Drzewa twoje udoją trucizną co ludzi zamienia w zwierzęta; gąszcze twoje czarne są od jadu żmij; rzeki twe wiodą zarazę w swoich błękitnych wodach. Gdybym zerwał z twojej natury szatę ze słońca, opasanie z zieloności, ujrzałabyś ohydną jędzę z bokami szkieletu, stoczoną całą przez występki... I nawet, gdybyś mówiła prawdę, gdy-