Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/439

Ta strona została przepisana.

biał sobie tem zwycięztwem. Ja wiem, że niczem jestem bez ciebie. Korzę się u stóp twych w najgłębszem uniżeniu.
Osunął się nawpół siedząco na stopnia ołtarza, nie mając już słów, a z ust jego rozchylonych oddech dymił się niby kadzidło. Obfitość łaski poiła go niewysłowionym zachwytem. Skupiał się w sobie, szukał Jezusa w głębi swej istoty, w przybytku miłości, który przygotowywał co chwila, by godnie go przyjąć. I Jezus był obecny, czuł tę obecność po nadzwyczajnej słodyczy, przepełniającej go. Wtedy zaczął z Jezusem wewnętrzną rozmowę, jedną z tych, co go porywały z ziemi, kiedy tak oko w oko rozmawiał ze swoim Bogiem. Szeptał słowa pieśni nad pieśniami: „Oblubieniec mój nałoży do mnie a ja należę do niego; spoczywa pomiędzy liliami aż do czasu kiedy wstanie jutrzenka i znikną ciemności“. Rozważał ustęp z Naśladowania: „Wielka to sztuka umieć rozmawiać z Jezusem i wielka mądrość umieć zatrzymać go przy sobie“. Poufałość znowu była zachwycająca. Jezus zniżał się aż do niego, mówiąc mu całemi godzinami o jego potrzebach, jego radościach, jego nadziejach. I dwaj przyjaciele, co po rozłące znów się spotkawszy odchodzą na bok, na brzeg jakiego samotnego strumienia, zwierzają się sobie z mniejszem wzruszaniem, bo Jezus w tych godzinach boskiego współczucia, raczył być jego przyjacielem, najlepszym, najwierniejszym, tym co go nigdy nie zdradził, co za trochę przywiązania darzył go