Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/44

Ta strona została przepisana.

w nocy i pociągną za nogi, jeśli jeszcze kiedy będziesz po nich deptał.
Wincenty, który przed chwilą śmiał się, patrząc na gniazdo dające nurka, rozejrzał się dokoła wzruszając ramionami z miną niedowiarka.
— O, ja się nie boję — rzekł. — Umarli już się nie ruszają.
Istotnie, cmentarz ten nie miał w sobie nic strasznego. Był to nagi kawał gruntu, gdzie wązkie uliczki gubiły się wśród opanowujących wszystko traw. Jedyny pomnik stojący, był to zupełnie nowy pomnik księdza Caffina pośrodku. Zresztą nic, oprócz oberwanych od krzyżów ramion, zeschłych bukszpanów, starych płyt, popękanych, obrosłych mchem. Grzebano tu zaledwie parę razy do roku. Śmierć nie zdawała się mieszkać na tym gruncie nieokreślonym, gdzie Teuse przychodziła co wieczora, napełnić swój fartuch trawą dla królików Dezyderyi. Olbrzymi cyprys przy bramie, sam jeden wodził swój cień po opuszczonem polu. Ten cyprys, który widać było na trzy mile wkoło, znany był całej okolicy pod nazwą Samotnika.
— Pełno tu jaszczurek — dodał Wincenty, patrząc na popękane mury kościoła. — Toby dopiero była zabawa, gdyby...
Ale odskoczył raptownie, widząc, że brat wyciąga nogę. Pokazywał on proboszczowi zły stan furty. Zjadała ją rdza, zawiasy były na wpół oderwane, zamek złamany.
— Toby trzeba naprawić — rzekł.