Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/440

Ta strona została przepisana.

wszystkiemi skarbami żywota wiecznego. Tym razem zwłaszcza, ksiądz chciał go mieć długo. Szósta biła w milczącym kościele, a on słuchał go jeszcze, podczas gdy cisza panowała wśród stworzenia. Wylanie się całej istoty, rozmowa swobodna bez przeszkód języka, naturalne uczucia serca ulatujące szybciej, niż myśl sama. Ksiądz Mouret wszystko mówił Jezusowi, jako Bogu, który przybył z serdecznem ukochaniem i któremu można wszystko powiedzieć. Wyznawał, że ciągle jeszcze kocha Albinę; dziwił się, jak mógł tak ostro się z nią obejść, wypędzić ją bez buntu we wnętrznościach swych; budziło to w nim podziw, uśmiechał się pogodnie, jakby wobec jakiegoś czynu cudownej mocy, dokonanego przez kogoś innego. A Jezus odpowiadał, że go to dziwić nie powinno, że najwięksi święci byli często nieświadomemi narzędziami w ręku Boga. Wtedy ksiądz wyrażał wątpliwość: czy nie pomniejszało to jego zasługi że chronił się do stóp ołtarza i aż do Męki swego Pana? Czy jego odwaga nie była jeszcze bardzo słabą, skoro nie śmiał walczyć sam? Ale Jezus, okazywał pobłażanie; tłumaczył, że słabość człowieka jest nieustannem zajęciem Boga, że woli dusze cierpiące, do których przychodzi zasiąść jak przyjaciel u wezgłowia przyjaciela. Czy to potępienie, kochać Albinę? Nie, jeżeli ta miłość sięga po za cielesność, jeżeli dodaje jedną nadzieję więcej do pożądania życia przyszłego. A jak należało ją kochać? Bez jednego słowa, bez jednego ku niej kroku, by miłość ta,