Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/442

Ta strona została przepisana.

by ją spotkać, by przyprowadzić napowrót, osuszając jej łzy pieszczotami? Deszcz padał większy. Drogi były jeziorami błota. Wyobrażał ją sobie smaganą przez ulewę, chwiejącą się wzdłuż rowów, w zmoczonem ubraniu, lgnąecm jej do ciała. Nie, nie, to nie ten on, to był tamten, głos zazdrosny, co z takiem okrucieństwem żądał śmierci jego miłości.
— O Jezu! — wołał rozpaczliwie — bądź dobry, oddaj mi ją.
Ale Jezusa już nie było... Wtedy ksiądz Mouret budząc się nagle, zbladł okropnie. Zrozumiał. Nie potrafił zatrzymać przy sobie Jezusa. Tracił przyjaciela, zostając bez obrony wobec złego. Zamiast owej jasności wewnętrznej, którą był cały rozświetlony i w której przyjmował swojego Boga, znajdował już tylko w sobie ciemność, jakiś dym brzydki co podrażniał jego cielesność. Jezus, odchodząc, zabrał z sobą łaskę. On, od rana taki ufny w swą siłę opartą na pomocy z nieba, poczuł się naraz nędznym, opuszczonym, słabym jak dziecko. I co za upadek srogi, co za ogrom goryczy! Walczyć bohatersko, stać tak jak on stał, niezwyciężony, nieubłagany, wtedy gdy pokusa była tu przed nim, żyjąca, ze swoją okrągłą kibicią, z przepysznemi ramionami, z zapachem kobiety namiętnej — a potem uledz haniebnie, dyszeć obrzydliwą żądzą, kiedy pokusa oddaliła się, zostawiając po sobie ledwie szelest sukni, ledwie zapach jakiś, co uleciał z szyi jasnej! Teraz, samem wspomnieniem wcho-