Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/444

Ta strona została przepisana.

jakiejkolwiek ulgi, która nie przychodziła. Nadaremnie oddawał się w ręce Boga, unicestwiał się przed nim, powtarzał aż do przesytu najskuteczniejsze modlitwy: nie czuł już Boga; jego zbłąkanem ciałem wstrząsały żądze; jego modlitwy, plącząc mu się na ustach, kończyły się sprosnym szeptem. Powolna męka pokusy, kiedy rynsztunki wiary opadały zeń jeden po drugim, wysuwając się z jego rąk omdlałych, kiedy był już tylko rzeczą bezwładną w szponach namiętności, kiedy oglądał z przerażeniem własną hańbę, nie mając przy tem odwagi ruszyć małym palcem, by grzech odegnać. Takie było teraz jego życie. Znał wszystkie szturmy grzechu. Ani jeden dzień nie przeszedł, by nie był doświadczany. Grzech przybierał tysiąc kształtów, wchodził przez oczy, przez uszy, chwytał go wprost za gardło, wpadał mu znienacka na ramiona, nękał go aż do szpiku kości. Ciągle, grzech stał przed nim, nagość Albiny, jasna jak słońce, oświecające zielone Paradou Widział ją bezustannie, z wyjątkiem owych rzadkich chwil, kiedy łaska raczyła przymknąć mu powieki świeżem swojem dotknięciem. I ukrywał nieszczęście swe jak sromotę. Zamykał się w tem milczeniu sztywnem, z którego nie było sposobu go wyrwać, napełniając probostwo męczeństwem swem i rezygnacyą, rozjątrzając Teuse, która za jego plecami wygrażała niebu pięścią.
Tym razem sam był, konać mógł z udręczenia bez wstydu. Grzech obalił go teraz z taką siłą, iż