Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/445

Ta strona została przepisana.

nie był zdolny ruszyć się ze stopni ołtarza ca który był upadł. Dyszał ciągle mocno, paliła go tęsknota, łzy nie przychodziły. I myślał o swojem dawniejszem pogodnem życiu. Ach, jaki spokój, jaka ufność w owym czasie kiedy przybył do Artodów! Zbawienie wydawało mu się pięknym gościńcem. Śmiał się wtedy gdy mówiono o pokusach. Żył wpośród złego, nie znając go ani się bojąc, bezpieczny że je zniechęci. Był kapłanem doskonałym, tak czystym, tak nieświadomym przed Bogiem, że Bóg prowadził go za rękę niby małe dziecko. Obecnie cała ta naiwność umarła. Bóg nawiedzał go rano i zaraz doświadczał go. Pokusy stawały się jego życiem na ziemi. Z wiekiem, z grzechem, wszedł w szranki wiecznej walki. Czyżby go Bóg kochał teraz bardziej? Wszyscy wielcy święci zostawili szmaty swego ciała na kolcach bolesnej drogi. Usiłował czerpać pociechę w tem przeświadczeniu Gdy ciało jego się rozdzierało, gdy kości się rozchodziły, on obiecywał sobie nagrody nadzwyczajne. Jakkolwiekby go niebo smagało, nigdy nie będzie dosyć. Dochodził aż do pogardzania dawniejszą swoją pogodą, swoją łatwą żarliwością, co rzucała go na klęczki w dziewczęcym zachwycie, nie dając mu nawet poczuć odrętwienia kolan od twardej posadzki. Wysilał się, by rozkosz znaleźć w swem cierpieniu, by się w niem ułożyć, usnąć. Ale błogosławiąc Boga, szczękał zębami z większem przerażeniem, głos buntującej się w nim krwi wołał na niego, że wszystko